Dzień dziadka
Pierwsza zima była do przeżycia. Poszedł do pieca stary płot, kilka drzew z sadu i wszystko, co tylko nadawało się do spalenia. Nie było zimno. Ale w 1940 r. w listopadzie już wiedzieli, że nie będzie czym grzać kolejnej zimy. Dzieci przybywało, a tu ani ciepła, ani wody jak nagrzać, żeby choć zacierki z tego, co uzbierali w polu zrobić albo głód oszukać wrzątkiem. Dwa Staszki, jeden mój dziadek a drugi jego szwagier, uknuli plan. Cmentarz nieopodal już dawno, jeszcze sprzed wojny, miał postawiony piękny i solidny płot z drewna. Starsi pamiętali, jak stawiali go wszyscy mieszkańcy wsi.
— Cmentarz musi być elegancki. To na wieki wszak! – gadali i stawiali. Najbardziej Roman, wiejski cieśla z synami. Najlepsze drewno przynosił na płot.
Dwa szwagry, rozpoczęli sukcesywnie pod osłoną nocy, w trakcie godziny policyjnej i pod groźbą natychmiastowego rozstrzelania całej rodziny, przynosić sztachety z płotu, ciąć i ukrywać na zimę. Wiele razy niemal już ich odkryto, ale jednak siła przetrwania była mocniejsza i obawa o dzieci co w domu marzły, dodawała odwagi. Opału starczyło na całą zimę. Cmentarz został bez płotu.
— Jakie czasy, że umarłych trzeba okradać — mówiła prababcia i podkładała pod piec fragmenty ogrodzenia.
— Trzeba się cieszyć mamo, że Roman zrobił płot z solidnego drzewa — pocieszał mój dziadek swoją teściową.
— Umarłym potrzeba modlitwy, nie płotu — mówił pradziadek.
I modlili się za zmarłych, dzięki którym było cieplej. Dziś ten cmentarz ma piękne mosiężne ogrodzenie. Ile razy stoję w korku na obwodnicy przy tym cmentarzu, myślę o płocie, który ogrzał moją rodzinę. Wystarczy popatrzeć w prawą stronę.
Dąb mojego dziadka
Drzewa z ogrodzenia cmentarza starczyło na cały rok. Ale potem znowu przyszedł listopad i oprócz głodu, było coraz zimniej. Wtedy właśnie Niemcy pozwolili pojechać do lasu i zabrać pieńki po wyrębie drzew. Robota niezwykle ciężka. Wymagająca ogromnej siły, a szwagry przecież ciągle niedożywieni, jednak nie było wyjścia. Dwóch Staszków, Bolek i Jasiek, mężowie czterech sióstr z jednego domu, w tym mojej pięknej babci, pułkownik, dwóch nauczycieli i jeden robiący wszystko, zabrali siekiery, i pojechali do wioski niedaleko. Nie zabrali wiele ze sobą jedzenia, bo i skąd? W lesie też nie było co upolować, bo nawet zwierzęta pouciekały przed Niemcem. Trzy dni pracy ponad siły, wyrywania korzeni, cięcia na mniejsze kawałki mokrego drzewa, w dodatku o kilku kromkach marnego chleba, z jakiejś resztki byle jakiej mąki. Kiedy przyjechali, byli nie do poznania. Umęczeni, brudni, ale z drewnem. To była zdobycz niczym brylanty, wyprawa jak po złoto. Będzie cieplej wszystkim. Jedna zima z głowy.
Mój dziadek, pułkownik jak malowanie, przystojny jak aktor filmowy, mądry i niezwykle radosny zawsze, jak już wyjeżdżali z lądu, postanowił:
— Musimy coś zabrać na pamiątkę tej wyprawy.
I wykopał malutką sadzonkę dębu. Trzymał ją całą drogę na kolanach.
— Ten dąb nas wszystkich przeżyje — powiedział ktoś, kiedy wsadzali go do ziemi obok chałupy. I to ostrożnie, obok przebiegającego kanału. Ten kanał niebawem uratuje prawie całej rodzinie życie. Prawie, bo mój dziadek pójdzie na front i już nie wróci.
Dąb rośnie do dziś. Stoi na osiedlu Kmity w moim mieście i ma tabliczkę Pomnik Przyrody. Jest piękny, okazały, i silny jak tamci ludzie i jak mój dziadek — pułkownik, który przywiózł go na kolanach. Od niedawna dzięki wielu moim staraniom, nosi imię Stanisław, jak mój dziadek, bo to jego dąb. Przejeżdżam obok niego bardzo często. Dobrze być wnuczką takiego dziadka.
Joanna Szczerbaty — psycholog, terapeuta uzależnień, diagnosta i specjalista FAS, nauczyciel akademicki, autorka między innymi książki "Jestem DDA. Notatki z terapii. Jak wyjść z toksycznego domu".