Kokaina, romanse i Los Angeles Lakers. Jack Nicholson w Mieście ...

By sprowokować kibiców Boston Celtics, pokazał im goły tyłek. Gdy Kobe Bryant udzielał wywiadu przez debiutanckim występem w Meczu Gwiazd, demonstracyjnie podszedł do niego z prośbą o autograf. Niedawno włączono go nawet do Galerii Sław NBA, mimo że sam na parkiecie nie dawał sobie rady nawet na poziomie licealnym. Jack Nicholson, bo o nim mowa, to rzecz jasna przede wszystkim ikona amerykańskiego kina – trzykrotny laureat Oscara, powszechnie uwielbiany za występy w “Locie nad kukułczym gniazdem”, “Lśnieniu”, “Chinatown” czy “Batmanie”. Trzeba go również zaliczać do grona największych skandalistów w dziejach Hollywood, a lista anegdot na temat jego alkoholowo-narkotycznych wybryków i miłosnych podbojów zdaje się nie mieć końca. Jednak – niejako przy okazji, w ramach zadania pobocznego – Nicholson zapracował także na status legendy Los Angeles Lakers i całej NBA. I nie potrzebował do tego celnych rzutów, zbiórek czy bloków.
Po prostu – był. Był sobą. Jackiem, bo komentatorzy na ogół przedstawiali go tylko z imienia, jak gdyby w całych Stanach Zjednoczonych mieszkał tylko jeden Jack.
TEN Jack.
Zasiadał na swoim ulubionym miejscu w hali The Forum, a później w Staples Center. Z okularami przeciwsłonecznymi na nosie, zuchwałym uśmieszkiem na twarzy i pełnym magazynkiem sarkastycznych komentarzy, którymi obrywali od niego zarówno sędziowie, jak i oponenci jego ukochanych Lakers. W pewnym momencie zwariował na punkcie drużyny z LA do tego stopnia, że zaczął cały swój zawodowy harmonogram konstruować w taki sposób, by możliwie jak najrzadziej dni zdjęciowe kolidowały z dniami meczowymi. – Mieliśmy Jacka po swojej stronie, więc byliśmy najbardziej zajebistymi kolesiami na planecie – wspomina Magic Johnson w podcaście ReelBlend. – Poznaliśmy go jako człowieka, nie tylko aktora. Imprezował z nami, tańczył z nami, bawił się z nami. Został naszym kumplem.
Niespełniony koszykarz
Mimo tych związków z koszykówką, w młodości Jack Nicholson fascynował się innym z najważniejszych amerykańskich sportów. Jego idolem lat dziecięcych był bowiem Joe DiMaggio, legendarny bejsbolista New York Yankees, a przy okazji rozchwytywany celebryta, drugi mąż Marilyn Monroe. Z kolei film “The Babe Ruth Story”, poświęcony innej wielkiej gwieździe Yankees, zachwycił Jacka do tego stopnia, że obejrzał go w kinie aż pięciokrotnie. Podobno to właśnie wtedy jedenastoletni Nicholson rozmarzył się po raz pierwszy, że wspaniale byłoby kiedyś samemu zaistnieć w przemyśle filmowym i pojawić się na srebrnym ekranie. Ale to tylko jeden z bardzo wielu wariantów opowieści o aktorskich inspiracjach Nicholsona. Jego znajomi z tamtego okresu zgodnie wspominają, że Jack był chłopcem o niezwykle rozbudowanej wyobraźni, chłonącym jak gąbka nie tylko wydarzenia sportowe, ale również westerny czy komiksy o superbohaterach.
Mniej kręciła go natomiast telewizja, mimo że w jego domu relatywnie szybko pojawił się czarno-biały odbiornik, co świadczyło – jak podkreślają biografowie aktora, między innymi Dennis McDougal, Patrick McGilligan oraz Marc Eliot – o całkiem niezłej sytuacji finansowej jego rodziny.
– Filmy kochałem od zawsze – zaznacza Nicholson w reportażu “Vanity Fair”. – Uwielbiałem nawet te, których nie widziałem, znając je tylko z opowieści. Na przykład “30 sekund nad Tokio”. Wystarczyło mi usłyszeć, że ucinają tam facetowi dłoń w czarnej rękawiczce. Do dziś mam ten obraz przed oczami.
Poprzez swoje sportowe, komiksowe i filmowe pasje Nicholson uciekał od dość ponurej codzienności New Jersey lat 40. minionego stulecia. Zadręczało go wówczas trudne do racjonalnego uzasadnienia poczucie, że jest dla swojej rodziny obciążeniem, kimś niechcianym. Dopiero kilkadziesiąt lat później dziennikarze magazynu “Time” ujawnili przed nim fakty, które pozwoliły mu wreszcie namierzyć źródło tego podskórnego niepokoju, który wyraźnie zakłócił jego szczenięce lata. Okazało się wówczas, że matka aktora była w rzeczywistości jego babcią, a starsza siostra – matką. Natomiast biologicznego ojca Nicholson nigdy nie poznał. Nie jest nawet pewne, kto nim właściwie był. Prawdopodobnie amerykański showman Donald Furcillo, występujący pod pseudonimem Donald Rose, ale niektórzy biografowie wskazują też na Edgara A. Kirschfelda. Ten drugi pełnił przez lata rolę opiekuna i managera matki Jacka, nowojorskiej tancerki June Frances Nicholson.
June zaszła w ciążę jako siedemnastolatka, rzecz jasna niezamężna. Jej rodzice uznali, że należy ten zawstydzający i kłopotliwy z ich perspektywy incydent zachować w sekrecie, również przed Jackiem. Prawda wyszła na jaw po śmierci matki i babci Nicholsona. – Było to dramatyczne wydarzenie, ale nie nazwałbym go traumatyzującym. Gdy poznałem prawdę, byłem już człowiekiem psychologicznie uformowanym – przyznał aktor. Z uwagi na własne doświadczenia, Nicholson w latach 90. wystąpił publicznie przeciwko aborcji. – Jestem za tym, by kobiety miały wybór, ale sprzeciwiam się aborcji. Byłbym hipokrytą, zajmując inne stanowisko. Sam jestem nieślubnym dzieckiem. Mogłem zginąć, mogłoby mnie nie być. Jestem pełen szacunku, podziwu i wdzięczności dla kobiet, które decydowały o moim losie.
Kolejnym z młodzieńczych zmartwień Jacka była niezbyt imponująca sylwetka. Był on nie tylko niewysokim, ale i grubawym nastolatkiem, co czyniło z niego niekiedy obiekt kpin wśród rówieśników. Już wtedy potrafił się jednak ukryć za tarczą wykonaną z cynizmu i sarkastycznego poczucia humoru, a cięte dowcipy stały się wkrótce jego znakiem rozpoznawczym. Wprawdzie na ogół był bez szans na zwycięstwo w starciach na pięści, ale jeśli chodzi o pyskówki, to nie miał sobie równych. Specjalizował się zwłaszcza w obrażaniu matek swoich szkolnych prześladowców – wyzywał je w sposób tak wyszukanie obelżywy i złośliwy, że było to wręcz imponujące. Tylko że tego rodzaju umiejętności na niewiele się zdawały w rywalizacji sportowej, tymczasem Jack nieustannie marzył o rozwinięciu skrzydeł także na tym polu. I tutaj płynnie wracamy do basketu, ponieważ w szkole średniej Nicholson nie utrzymał się w drużynie koszykarskiej właśnie ze względu na to, że był za niski i zbyt wątły. Musiał się zadowolić przygotowywaniem relacji meczowych do licealnej gazetki. Odpowiadał też za sprawy organizacyjne w szkolnym zespole rugby.
Przypominało to smakowanie cukierka przez papierek. Niby był blisko drużyn sportowych, ale wciąż z dala od centrum wydarzeń.
Kadr z filmu “Porozmawiajmy o kobietach” (1971)
Pragnąc stłumić poczucie frustracji i niespełnienia, Nicholson spróbował szczęścia w szkolnym kółku teatralnym. Zatrudnił się też w okolicznym teatrze jako bileter, by – jak sam wspomina – zarobić na papierosy. No a reszta, chciałoby się rzec, jest już historią. Jack zaczynał od skromnych rólek, lecz szybko dał się poznać jako naturalnie uzdolniony aktor. Gdy kończył szkołę średnią, nie był już pucołowatym, zakompleksionym chłopcem, tylko jedną z najbarwniejszych osobowości w liceum. Gościem, o którym słyszeli wszyscy w okolicy. Często widywano go zresztą w towarzystwie najatrakcyjniejszych rówieśniczek, a ubiorem stylizował się na buntowniczego Marlona Brando z kultowego filmu “Dziki”. Choć nawet wtedy uchodził za – paradoksalnie – dość nieśmiałego faceta, zwłaszcza w zestawieniu z jego przebojowością na scenie.
Świdrował spojrzeniem, uwodził uśmiechem, ale na reputację skrajnie niestałego w uczuciach bawidamka zapracował sobie dopiero wiele lat później.
Na podbój Miasta Aniołów
Legenda głosi, że Nicholson swą pierwszą bezpośrednią styczność z wielkim kinem zanotował… na plaży, gdzie dorywczo pracował jako ratownik. Natknął się tam na Carlosa Romero – łyżwiarza, którzy porzucił lodowisko na rzecz planu filmowego oraz telewizyjnego studia. Gdy Jack opowiedział Kalifornijczykowi o swoich aktorskich ambicjach i zagadnął o życie w Hollywood, usłyszał w odpowiedzi ostrzeżenie: – To najpaskudniejsze miejsce na świecie, jeżeli nie masz roboty.
Oczywiście Nicholson kompletnie się tą przestrogą nie przejął. Tym bardziej że trafiła mu się akurat kapitalna okazja, by przed rozpoczęciem studiów pomieszkać przez jakiś czas w Los Angeles i przyjrzeć się z bliska funkcjonowaniu amerykańskiej Fabryki Snów. Na Zachodnie Wybrzeże ponownie przeprowadziła się bowiem jego starsza siostra (czytaj – matka). Wciąż jeszcze młoda, ale już porzucona przez męża, samotnie wychowująca dwójkę dzieci. Trochę zgorzkniała jak na swój wiek, a z pewnością głęboko rozczarowana show-biznesem i mężczyznami. We wrześniu 1954 roku Jack zatrzymał się w jej apartamencie, ulokowanym w dzielnicy Inglewood. Jego pobyt w Mieście Aniołów miał w teorii potrwać plus-minus miesiąc, ale w praktyce Nicholson został nad Pacyfikiem na stałe. – W LA życie jest po prostu łatwiejsze. W Nowym Jorku musisz zarabiać co najmniej 50 dolców tygodniowo, żeby nie zamarznąć. W Kalifornii możesz nocować na ławce w parku – żartował.
Decyzja o zamieszkaniu w Los Angeles oburzyła zarówno jego matkę (babcię), jak i siostrę (matkę). Ta pierwsza wściekała się, że Jack ma zamiar wybrać niepewną przyszłość w przemyśle filmowym zamiast konkretnego wykształcenia zdobytego w college’u. Z kolei ta druga bardzo szybko zmęczyła się częstym towarzystwem biologicznego syna, który spał do południa, nie miał grosza przy duszy, więc regularnie pożyczał od niej pieniądze i na dodatek wyjadał wszystko z lodówki. W końcu June zakomunikowała “bratu”, że musi się jak najprędzej wyprowadzić. Jednocześnie zaapelowała, by dał sobie spokój z mrzonkami o Hollywood.
– Oszczędź sobie rozczarowań – usłyszał Nicholson według relacji Dennisa McDougala.
Również i tym razem Jack puścił ostrzeżenie mimo uszu. Zatrudnił się w sklepie z zabawkami przy Hollywood Boulevard, a jednocześnie złożył pierwsze z wielu podań o pracę w wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer. Wieczorami przesiadywał zaś w miejscowych kawiarenkach, barach i klubach muzycznych, dyskutując bez końca z podobnymi sobie marzycielami, zawieszonymi w oczekiwaniu na swoją wielką, hollywoodzką szansę. Sęk w tym, że mijały kolejne miesiące, a szansa Nicholsona jakoś nie nadchodziła. W końcu Jack doszedł do wniosku, że tylko marnuje w Los Angeles czas. Bez dobrej, gwarantującej satysfakcję pracy, bez prawdziwych przyjaciół, bez oszczędności, bez samochodu. Bez perspektyw. Zadecydował, że czas wrócić na Wschód i – zgodnie z życzeniem najbliższych – zacząć tam studia.
Kadr z filmu “Swobodny jeździec” (1969)
Gdy powrót do New Jersey był już właściwie przesądzony, w życiu Nicholsona doszło jednak do iście filmowego zwrotu akcji. Otrzymał bowiem wreszcie wymarzoną pracę w MGM. Zatrudniono go w biurze reklamy, gdzie odpowiadał głównie za nudną, papierkową robotę dotyczącą serialu animowanego “Tom i Jerry”. Do jego obowiązków należało między innymi odbieranie i segregowanie listów od miłośników kreskówki. Pod kątem finansowym jego sytuacja niespecjalnie się poprawiła, nowa fucha nie miała też zbyt wiele wspólnego z aktorstwem, lecz Jack i tak potraktował to jako wielki, życiowy przełom. Milowy krok względem wieczornych, kawiarnianych posiadówek przy papierosku z niedoszłymi aktorkami i aktorami. Zamiast fantazjować o karierze o Hollywood, stał się wreszcie jego częścią.
Nawet jeśli był najmniejszym z najmniejszych trybików w machinie amerykańskiego przemysłu filmowego, ledwie śrubeczką, to przecież lepsze to niż nic, prawda? – Widywałem tam wszystkich. Monroe, Bogart, Hepburn, Brando… Wszyscy pracowali w MGM wtedy, gdy mnie tam zatrudniono. Dla mnie to był prawdziwy raj. Pewnego dnia położyłem się na trawniku i próbowałem zajrzeć pod sukienkę Lany Turner! – wspominał Nicholson, cytowany przez Marca Eliota.
A więc – postanowione. Mimo niedawnych wahań, Nicholson utwierdził się w przekonaniu, że jego miejsce jest w Los Angeles, a nie w New Jersey.
Wreszcie na szczycie
Oczywiście od biurowej pracy przy serialach animowanych do pierwszoplanowych ról w filmowych superprodukcjach jeszcze daleka droga. W przypadku Nicholsona była to zresztą ścieżka wyjątkowo wyboista, ponieważ wypadł on katastrofalnie na pierwszych próbach aktorskich, do jakich dopuszczono go w MGM. Łowcy talentów doceniali jego aparycję, zwłaszcza uśmiech, spojrzenie oraz nader ekspresyjne – jeśli można użyć takiego określenia w tym kontekście – brwi, zdające się niekiedy żyć własnym życiem, ale nie można było przejść do porządku dziennego nad warsztatowymi brakami Jacka. Szwankowała przede wszystkim jego dykcja. W 1956 roku stracił zresztą posadę w MGM, gdy wytwórnia w ramach cięcia kosztów dokonała masowych zwolnień wśród pracowników administracyjnych.
Czas spędzony przy “Tomie i Jerrym” trudno oczywiście uznać za całkowicie stracony. Nicholson porobił w MGM znajomości, załatwił sobie masę prestiżowych kursów aktorskich, nabrał doświadczenia na teatralnych deskach. Ale swojego celu nie osiągnął – nie przebił się, nie zaistniał, nie został nowym Marlonem Brando. Potrzeba było trzynastu długich lat i całego pasma mniejszych i większych rozczarowań, by jego nazwisko wreszcie zaczęło coś w Hollywood znaczyć. – Ludzie, którzy nie widzieli moich pierwszych filmów, są w znacznie lepszej sytuacji niż ja. Wolę ich w ogóle nie wspominać. Były po prostu złe – ocenił Nicholson.
Sławę zapewniła mu rola George’a Hansona w niezależnym filmie “Swobodny jeździec” / “Easy Rider” z 1969 roku. Nicholson, który na planie “Jeźdźca” wypalił ponoć około dwustu jointów, został nagrodzony burzą oklasków podczas festiwalu w Cannes, otrzymał też nominację do Oscara za najlepszą rolę drugoplanową. Na jego punkcie oszaleli jednocześnie widzowie, krytycy i producenci. W okamgnieniu przepoczwarzył się z, co tu kryć, anonima w jedną z najbardziej pożądanych gwiazd Hollywood. – Podczas premierowego pokazu w Cannes zdałem sobie sprawę, że właśnie zostałem gwiazdą filmową – przyznał Jack dla “Vanity Fair”.
– Moim marzeniem było, by zostać aktorem. A aktorem możesz być tylko wielkim – komentował później.
Widać było, że w ciągu kilkunastu lat oczekiwania na sukces zdążył się bardzo dobrze przygotować na moment wejścia na szczyt. Przemawiał z dokładnie taką dozą bezczelności, by w mediach uznano go za uroczego łobuza, puszczającego oczko do odbiorców, a nie za nadętego pyszałka z przerośniętym ego.
– Nikt go nie zauważył aż do “Easy Ridera”. Wszystkie filmy, w których grał, należały do kategorii niskobudżetowych obrazów typu B. Filmy motocyklowe, plażowe i horrory. Były to koszmarki, na których wytrzymać mogą jedynie krytycy z branżowych pisemek. Jednak dzięki anty-establishmentowemu “Easy Riderowi” stał się bohaterem dwóch kultów. Offowe środowisko kocha go, ponieważ jest dowodem na to, że z amerykańsko-międzynarodowego śmietnika może wyjść coś dobrego. A publiczność powyżej trzydziestki również go podziwia, ponieważ jest coś wzruszającego w arystokracie z Południa, który szuka filozoficznej tożsamości wśród nowego świata, pełnego wyblakłych idoli lat 50. Świata, który pozwala mu odsłaniać własne szaleństwo – analizował recenzent na łamach “New York Times”.
Lata 70. to już cała seria artystycznych i kasowych triumfów Jacka i jeden z najbardziej spektakularnych wzlotów w dziejach amerykańskiego kina. “Pięć łatwych utworów”, “Porozmawiajmy o kobietach”, “Chinatown”, “Lot nad kukułczym gniazdem”… Nicholson stał się kurą znoszącą złote jaja. – Był wychwalany przez fanów i krytyków, zachwycano się jego niezwykłą osobowością na ekranie. Zawsze wydawało się, że gra samego siebie, nieważne w jakiej roli. Był gwiazdą, ludzie szli do kina nie tylko na film. Chcieli zobaczyć Jacka. Publiczność go kochała. Jego albo filmowe wcielenie, którym, jak wierzyli, się stał – pisze Marc Eliot.
– Zawsze to powtarzam – ja nie gram w filmach, ja gram w klasykach – w swoim stylu skwitował sam aktor.
Widzowie żyli też skandalami z Nicholsonem w roli głównej. Jego romansami, zdradami, rozstaniami. Legendami o kokainowych imprezach organizowanych w jego posiadłościach. To właśnie w domu należącym do niego Roman Polański – pod nieobecność gospodarza – zgwałcił trzynastoletnią Samanthę Gailey.
Roztrzaskany telewizor
Nicholson nigdy nie starał się udawać świętszego niż w rzeczywistości. Wręcz przeciwnie, z nieskrywaną dumą obnosił się z łatką imprezowicza i kobieciarza. – W życiu możesz okłamywać tylko policję i swoją dziewczynę – doradzał. – Viagrę wypada brać tylko wtedy, jeśli idzie się do łóżka z co najmniej dwiema kobietami – pouczał. – Niczego nikomu nie sugeruję, ale moim zdaniem cztery jointy w tygodniu powinny być średnią krajową na obywatela w Ameryce – wyliczał. Zdarzyło mu się nawet zaproponować wspólne zażycie kokainy księżniczce Małgorzacie, siostrze królowej Elżbiety II. – Żeby się lepiej poznać! – namawiał ją Nicholson.
– Kokaina pozwalała mu się pobudzić z fizycznego letargu. Trochę jak espresso – mówiła z kolei była partnerka aktora, Anjelica Huston. Natomiast jedna z wielu kochanek Nicholsona, Karen Mayo-Chandler, nazwała go “jurnym diabełkiem” i “uroczym łajdakiem” w wywiadzie udzielonym “Playboyowi” przy okazji rozbieranej sesji. – Jack to niezmordowana maszyna seksualna z gwarancją dobrej zabawy – wyznała otwarcie modelka.
W nieco mniej entuzjastycznym tonie kontakty z Jackiem podsumowała zaś Kim Basinger (na łamach “New York Observer”), z którą Nicholson wystąpił w kultowym “Batmanie” Tima Burtona. – Był szalony i sprośny. Nigdy nie poznałam człowieka, którego zachowanie byłoby mocniej nacechowane seksualnie.
Sam Jack w przypływie szczerości podzielił się zaś z mediami barwną opowieścią o swoim pierwszym kontakcie z LSD. Jak twierdzi, po zażyciu narkotyku (pod nadzorem psychiatry) spotkał się z Bogiem, przeżył ponownie swoje narodziny, poczuł lęk przed kastracją, a także uświadomił sobie, że jest niechcianym dzieckiem swojej matki. Szczególnie interesująca jest ta ostatnia wizja, bo gdy Nicholson eksperymentował z kwasem, prawda o jego narodzinach wciąż pozostawała ukryta.
Amerykanin – z całym swym arsenałem sarkastycznych uśmieszków i uwag, a także ze świadomością własnej popularności i pozycji w Hollywood – bywał niejednokrotnie utrapieniem dla reżyserów i partnerów na planie. Przekonał się o tym między innymi wspomniany Polański podczas kręcenia “Chinatown”. Pewnego dnia zdjęciowego Nicholson wykorzystywał każdą, nawet najdrobniejszą przerwę w pracy, by popędzić do swojej przyczepy i rzucić okiem na transmisję meczu NBA między Los Angeles Lakers a New York Knicks. Oderwanie go potem od telewizora nie było proste, co doprowadzało Polańskiego do furii. W końcu reżyser nie wytrzymał. Gdy usłyszał, że Nicholson na razie nie może powrócić na plan, ponieważ właśnie trwa czwarta kwarta, a więc spotkanie wkroczyło w decydującą fazę, wparował do przyczepy i roztrzaskał telewizor Jacka o podłogę. Zaowocowało to karczemną awanturą, po której obaj panowie z hukiem opuścili plan, wsiedli do swoich aut i odjechali. Napięcie udało się jednak rozładować już po paru chwilach, gdy zatrzymali się na najbliższych światłach, spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem.
Nicholson nigdy nie odwrócił się od Polańskiego, nawet po ucieczce reżysera z USA. W jednym z późniejszych wywiadów nazwał go “geniuszem”. – To dyktator, choć uwielbia się spierać. Spierać, nie kłócić. Jest tylko jeden problem – każdy spór kończy z przekonaniem, że miał rację.
Kadr z filmu “Lśnienie” (1980)
Wiele lat później z kaprysami gwiazdora musiał też sobie radzić Martin Scorsese na planie “Infiltracji”. Mimo że akcja filmu toczy się w stolicy stanu Massachusetts, aktor nie zgodził się, by jego bohater – gangster Frank Costello – występował w niektórych scenach w czapce z logiem Boston Red Sox. Zadecydował ogromny sentyment do Joe’ego DiMaggio i New York Yankees, odwiecznych rywali Red Sox. – Jack to Jack. Może robić co chce – skomentował ze śmiechem Mark Wahlberg.
Zatrzymajmy się jednak przy Los Angeles Lakers, bo to kolejna z wielkich namiętności trzykrotnego zdobywcy Oscara.
Miłość do koszykówki rozgorzała w sercu Nicholsona na nowo w 1970 roku, gdy ekipa z Miasta Aniołów stoczyła niezapomniany, finałowy bój z New York Knicks, wygrany ostatecznie przez ekipę ze Wschodu 4:3 po heroicznym występie kontuzjowanego Willisa Reeda w siódmym meczu serii. Wprawdzie center nowojorczyków zanotował w tym spotkaniu zaledwie cztery punkty, ale jego postawa zainspirowała resztę ekipy do triumfu. Dwa lata później Lakers wzięli jednak rewanż na Knicks, sięgając po pierwsze i jedyne mistrzostwo w erze Jerry’ego Westa, wspieranego wówczas w finałach między innymi przez Wilta Chamberlaina oraz Gaila Goodricha.
Wilt Chamberlain i rekord, który padł w nudny dzień na zadupiu
Można powiedzieć, że z perspektywy Nicholsona końcowy rezultat obu tych finałowych serii był bez znaczenia. W zależności od wyniku, miał on przecież argumenty, by pozycjonować się jako kibic Knicks i Lakers. Ale w latach 70. Jack czuł się już znacznie mocniej związany z LA niż z New Jersey czy tym bardziej Nowym Jorkiem. Jak na ironię, akurat na płaszczyźnie kibicowskiej okazał się być człowiekiem nadzwyczaj wiernym i oddanym. Wkrótce jego obecność w pierwszym rzędzie trybun The Forum stała się więc standardem. Zwykle aktor meldował się na meczach Lakers w towarzystwie producenta Lou Adlera, często dołączał też do nich na przykład aktor Bruce Dern. A wiele, wiele lat później wiernym towarzyszem Jacka podczas jego koszykarskich wypraw zostanie również Adam Sandler.
– Każdy sezon NBA jest jak wino. A każde wino smakuje inaczej – tłumaczył swoją zajawkę Nicholson.
Showtime
Druga połowa lat 70. była jednak w wykonaniu Lakers dość przeciętna, zatem Nicholson nie miał wtedy zbyt wielu powodów do radości związanej z występami ulubionego teamu. Zresztą cała NBA radziła sobie bardzo kiepsko, pogrążona w kryzysie wizerunkowym. Krążyły nawet spekulacje o nadciągającym upadku rozgrywek.
Ekipie z Miasta Aniołów niespecjalnie pomogło ściągnięcie Kareema Abdul-Jabbara, najlepszego gracza ligi. Nawet dominator tego kalibru nie był bowiem w stanie w pojedynkę zaciągnąć drużyny do finałów. Dopiero gdy center otrzymał poważne wsparcie w osobie błyskotliwego rozgrywającego, Magica Johnsona, Lakers powrócili na szczyt. I to w trybie natychmiastowym. W 1980 roku zespół dowodzony przez Paula Westheada zatriumfował w finałach NBA, a Abdul-Jabbar i Johnson podzielili się najcenniejszymi wyróżnieniami indywidualnymi. Ten pierwszy został wybrany MVP sezonu zasadniczego, ten drugi – jako debiutant! – MVP finałów. W szóstym meczu serii finałowej niespełna 21-letni Magic awaryjnie zastąpił kontuzjowanego Abdul-Jabbara w roli centra i zanotował jeden z najsłynniejszych, a zarazem najwybitniejszych występów w całych dziejach amerykańskiego basketu. Lakers pokonali wówczas Philadelphia 76ers 108:103 i zamknęli serię wynikiem 4:2.
W ten oto sposób koszykarze z Miasta Aniołów wkroczyli triumfalnie w (purpurowo-)złotą erę lat 80. Ostra rywalizacja Johnsona z Larrym Birdem z Boston Celtics ożywiła całą NBA, nadając lidze nową dynamikę, ale tym razem to Lakers – niegdyś notorycznie gnębieni przez zespół z Massachusetts – mieli więcej okazji do świętowania. W latach 1980-1991 dotarli aż dziewięciokrotnie do finałów NBA, a mistrzowskie pierścienie padły ich łupem w pięciu przypadkach. Na parkiecie błyszczeli Magic, Abdul-Jabbar, a także James Worthy, Michael Cooper, Bob McAdoo, Byron Scott czy Jamaal Wilkes. Na ławce trenerskiej w 1982 roku zasiadł zaś charyzmatyczny Pat Riley, który uwolnił pełnię potencjału, drzemiącego w swoich podopiecznych, zachęcając ich do błyskawicznych przejść z obrony do ataku.
„Wesołych, k****, świąt”. Larry Bird – wirtuoz trash-talku
Mistrz i buntownik. Historia Billa Russella
Nad całą organizacją czuwał natomiast milioner – i wizjoner – Jerry Buss, będący właścicielem Lakers od 1979 roku. To właśnie z jego inicjatywy mecze domowe Lakers przeobraziły się w efektowne widowiska sportowo-artystyczno-towarzyskie. Amerykanin wprowadził do hali Forum cheerleaderki, słynne Laker Girls, zadbał o odpowiednią oprawę muzyczną spotkań, a także uruchomił Forum Club – miejsce przeznaczone głównie dla VIP-ów, chcących wychylić tam drinka lub dwa, albo i przypudrować nos. Buss uważał bowiem, że Lakers przez długie lata marnowali swój marketingowy potencjał, wynikający z rozgrywania meczów w Mieście Aniołów. By nie powtarzać błędów z przeszłości, biznesmen wykreował wśród związanych z Los Angeles celebrytów modę na pojawianie się na meczach Lakers. Gwiazdy zajmowały oczywiście siedzenia umieszczone tuż obok parkietu, mimo że ceny takich wejściówek rosły w ekspresowym tempie. – Klimat na meczach Lakers w latach 80. stanowił mieszankę gali rozdania Oscarów oraz nagród Grammy, z domieszką rezydencji Playboya oraz Studia 54 – opowiada dziennikarz Vincent Bonsignore.
– Forum to jedyny obiekt sportowy, gdzie kibice zarabiają lepiej od zawodników – pisało “Washington Post”.
Kiedy Buss zabierał się za odświeżanie wizerunku drużyny, widziano w nim naiwnego ekscentryka, który przepali na NBA masę pieniędzy. Ale w połowie lat 80. nikt się już z właściciela Lakers nie naśmiewał, za to wielu działaczy usiłowało go naśladować, a rozliczne gwiazdy kina i estrady wręcz błagały go – czasem poprzez agentów, a czasem osobiście – by załatwił im bilety na kolejną elektryzującą potyczkę Lakers z Celtics. Ten kolorowy, pełen sukcesów etap dziejów Lakers zapamiętany został pod hasłem “Showtime” i do dziś kojarzy się go ze śnieżnobiałym uśmiechem Magica, posępnym obliczem Abdul-Jabbara, ikonicznymi stylówkami Rileya oraz – a jakżeby inaczej – Jackiem Nicholsonem, pokrzykującym przy linii bocznej i zrywającym się z miejsca po szczególnie efektownych akcjach ekipy z LA.
Zabawa na boisku i poza nim. Czy “Winning Time” przyniesie rewolucję?
– W latach 80. odpowiadałem za telewizyjne kampanie reklamowe NBA – wspomina Paul Gilbert. – Do nagrania poświęconego Lakers zaprosiłem rzecz jasna Jacka Nicholsona, ale on dość stanowczo odmówił. “Wybacz, chłopaku, ja nie występuję w telewizji” – odrzekł krótko. “Proszę zrobić wyjątek, przecież bez pana klip o Lakers nie będzie kompletny!” – próbowałem go przekonać. Ale on odpowiedział tylko: “wiem” i odłożył słuchawkę.
– NBA powinna płacić Jackowi jakieś tantiemy, bo to dzięki niemu miejscówki obok parkietu stały się wyznacznikiem prestiżu wśród celebrytów. Dzisiaj cała liga zarabia na tym krocie – uważa z kolei Ralph Sampson, center Houston Rockets w latach 1983-1987.
Goła dupa dla Bostonu
W erze “Showtime” aktor należał do wąskiego grona osób dopuszczonych przez Jerry’ego Bussa i Pata Rileya do wspólnych imprez z ekipą Lakers. Balangi, podczas których koszykarze z Miasta Aniołów opijali mistrzowskie tytuły, odbywały się na ogół właśnie w Beverly Hills u Nicholsona albo u wspomnianego Lou Adlera. Wstęp do ich rezydencji mieli wówczas jedynie zawodnicy Lakers wraz z partnerkami, a także członkowie sztabu szkoleniowego oraz działacze klubu. Sam Nicholson bardzo chętnie brał na siebie obowiązki barmana. – Uwielbiam koszykówkę, bo jest w niej ukryta jakaś ulotna prawda. Wystarczy, że odwrócisz wzrok na sekundę, a już możesz przegapić najważniejsze zagranie w całym meczu. Prawda ci umknie – filozofował Jack w wywiadzie udzielonym magazynowi “Rolling Stone”.
Trzeba mu jednak oddać, że robił naprawdę wiele, by nic związanego z Lakers mu nie umknęło.
– Kręciliśmy wtedy film “Listonosz zawsze dzwoni dwa razy”. Jack namówił mnie, żebyśmy polecieli śmigłowcem na mecz Lakers. Zapewniał, że zaraz po końcowej syrenie wrócimy na plan – wspomina reżyser Bob Rafelson. – Oczywiście kompletnie się urżnął i rozwalił wszystkie moje plany na kolejne dni.
Podobne anegdoty można mnożyć. Entuzjazm Nicholsona nie skurczył się nawet w latach 90., kiedy Lakers wkroczyli w burzliwy okres przebudowy i przestali się liczyć w rywalizacji o najwyższą stawkę, całkowicie przyćmieni przez Chicago Bulls. Cierpliwość aktora została wynagrodzona na przełomie wieków, gdy Shaquille O’Neal i Kobe Bryant poprowadzili zespół z LA do trzech tytułów z rzędu. Później ten drugi – już bez Shaqa – dołożył do kolekcji jeszcze dwa mistrzowskie pierścienie.
Nicholson niewątpliwie uwielbiał Kobe’ego. Gdy nastoletni koszykarz debiutował w Meczu Gwiazd, Jack poprosił go przed kamerami o autograf. Było to dowcipne nawiązanie do ich pierwszego spotkania, kiedy to aktor trochę podrażnił się z młodziutkim zawodnikiem, wręczając mu piłkę i pytając, czy ma mu ją podpisać. Przy okazji Nicholson zażartował również z samego siebie, bo przecież nieustannie zarzucano mu, że poświęca za mało czasu fanom proszącym o autografy. – Raz stary kumpel Jacka, Art Garfunkel, otwarcie go skrytykował za chłodny stosunek do fanów. Wtedy Jack zademonstrował, co by mu przyniosło ocieplenie tego stosunku. W przerwie meczu Lakers złożył jeden autograf i natychmiast ustawiła się przed nim kolejka kibiców. Nie wrócił na drugą połowę – opowiada Patrick McGilligan.
W podobny sposób Nicholson tłumaczył swoje zamiłowanie do przeciwsłonecznych okularów. – To element mojej zbroi. Nie zdołam popatrzeć w oczy wszystkim tym, którzy próbują spojrzeć w moje – mówił. Po latach dodał: – Dopóki mam okulary, jestem TYM Jackiem Nicholsonem. Bez nich, jestem już tylko starym grubasem.
Jeśli chodzi o swoje kibicowskie maniery, Amerykanin dał się poznać jako zawadiacki i przebiegły widz. Raczej nie miał w zwyczaju dokuczać oponentom Lakers, czy tym bardziej ciskać w ich kierunku wulgaryzmami, aczkolwiek próbował rozmaitych sztuczek, by ich onieśmielić. Na przykład apelując do szkoleniowców zespołów przyjezdnych, by nie zasłaniali mu widoku na parkiet. – Wiecie, ile kosztują te miejsca?! – pytał ich, z szelmowskim uśmiechem na ustach. Niejednokrotnie przyłapano go również na podsłuchiwaniu narad rywali podczas przerw na żądanie i przekazywaniu zdobytych w tak niecny sposób informacji sztabowi Lakers. Natomiast zupełnie inaczej mają się sprawy, gdy weźmiemy pod lupę stosunek Jacka do fanów drużyn przeciwnych. Tutaj aktor pozwalał już sobie na znacznie więcej. Do legendy przeszły zwłaszcza jego utarczki z sympatykami Boston Celtics, znanymi z gwałtownych reakcji na boiskowe wydarzenia. Ponoć Nicholson raz pokazał im nawet goły tyłek.
Taka tam, niewinna stadionowa prowokacyjka ze strony jednego z najwybitniejszych aktorów wszech czasów.
– Tylko na tyle was stać?! – wrzeszczał do rozjuszonego tłumu w hali Boston Garden. Josh Rosenfeld, były działacz Lakers, wspomina w reportażu The Athletic: – W trakcie przerw w grze często słyszeliśmy, jak tłum kibiców Celtics nagle zaczyna szaleć z wściekłości. Od razu było jasne, że Jack znów coś wywinął.
Sędziowie też nie mieli z Nicholsonem łatwo. I to delikatnie rzecz ujmując. Uczył się ich imion i nazwisk, by jeszcze mocniej dawać im się we znaki spersonalizowanymi uwagami. W 2003 roku zdarzyło mu się nawet wparować na parkiet w trakcie szczególnie zaciętego starcia między Lakers a San Antonio Spurs, za co niemalże wyrzucono go z hali. W trakcie finałów NBA w 2009 roku aktor również miał poważne kłopoty z utrzymaniem nerwów na wodzy.
Summa summarum, Nicholson dodawał jednak zmaganiom Lakers w NBA niesamowitego kolorytu.
– Cieszę się, że Jack dzielił z nami sukcesy. Był spektakularny, był pożyteczny i zapewniał nam masę frajdy. No i, co najważniejsze, był cierniem w tyłku dla wszystkich naszych rywali. Naszym cichym liderem – wspomina w rozmowie z The Athletic Michael Cooper, zawodnik Lakers w latach 1978-1990.
Z książką pod drzewem
Jeszcze w latach 90. aktorska kariera Nicholsona kręciła się zupełnie nieźle. Wprawdzie coraz trudniej było mu się przygotowywać do poszczególnych ról – hulaszczy tryb życia odcisnął piętno na jego zdrowiu i wyglądzie, a kolejne diety-cud pozwalały mu na powrót do formy tylko na bardzo krótki czas, po czym następował efekt jojo – ale widzowie wciąż z wielką ochotą chodzili do kin na filmy z jego udziałem. Jego nazwisko dalej budziło pozytywne emocje. W 1998 roku Amerykanin otrzymał nawet trzeciego Oscara za rolę w “Lepiej być nie może”, podobnie zresztą jak jego ekranowa partnerka, Helen Hunt. – Widzisz, Robbo? Teraz mam po jednym na każdą dekadę – spuentował w typowy dla siebie sposób Jack w zakulisowej rozmowie z Robinem Williamsem, również docenionym wówczas przez Akademię.
I rzeczywiście, wcześniej Nicholsona nagradzano Oscarem w 1975 (za “Lot nad kukułczym gniazdem”) i 1983 roku (za “Czułe słówka”). Jeśli chodzi o nominacje, uzbierał ich w sumie dwanaście. Pierwszą w 1969 (za “Swobodnego jeźdźca”), a ostatnią w 2007 roku (za “Choć goni nas czas”).
Czterdzieści lat na topie.
W XXI wieku ulubieniec publiczności wyraźnie jednak wyhamował, a w 2010 roku premiery doczekał się jego ostatni film (“Skąd wiesz?”, kasowa klapa). Choć nigdy nie ogłosił oficjalnie końca kariery, to trudno sobie wyobrazić, by miał jeszcze pojawić się na dużym ekranie. Tym bardziej że w ostatnich latach Nicholson w ogóle wycofał się z życia publicznego, a przez amerykańskie media od czasu do czasu przetaczają się niepokojące pogłoski o jego nie najlepszej kondycji. I jest w nich pewnie ziarno prawdy, ponieważ Jack przestał się nawet regularnie pokazywać na meczach Lakers. Po raz ostatni oglądał ekipę z LA w akcji z perspektywy trybun wiosną 2023 roku. Jego pojawienie się w hali wzbudziło wówczas niemałą sensację, bo nastąpiło po blisko dwóch latach nieobecności na trybunach. – Miło było znowu go zobaczyć. To widok podnoszący na duchu – skomentował Andrew Bernstein, fotograf NBA, cytowany w “Los Angeles Times”. – To jak spotkać wujka, z którym dawno się nie widziałeś. Jego twarz przywołuje wspaniałe wspomnienia. Jack zasiadający przy parkiecie, Lakers zwyciężający w play-offach – tak to powinno wyglądać.
Jeszcze w 2013 roku Nicholson potrafił z właściwym sobie urokiem flirtować podczas gali Oscarów z młodszą od siebie o przeszło pół wieku Jennifer Lawrence, lecz był to jeden z ostatnich efektownych przebłysków jego figlarnej natury, przynajmniej przed kamerami.
Jack Nicholson wraz z synem Rayem na meczu Lakers w 2023 roku
Lou Adler regularnie dementuje doniesienia o jakoby poważnym zdrowotnym kryzysie starego druha.
– Jack czuje się dobrze, wciąż ogląda mecze w telewizji. Niedawno otrzymał kolejną propozycję powrotu na plan, ale – jak zawsze – odmówił. Złożył mu ją mój przyjaciel, więc znam przebieg rozmowy. Jack odpowiedział mu: “Nie chcę już grać. Wiesz, co dzisiaj robiłem? Usiadłem sobie pod drzewem i czytałem książkę”. Tak, to brzmi bardzo w stylu Jacka. On teraz po prostu robi co chce. Cieszy się ciszą. Chce żyć jak chce, jeść co chce – mówił producent przed dwoma laty.
Blisko 88-letni Nicholson jako kibic Lakers obserwował w akcji Wilta Chamberlaina, Elgina Baylora, Jerry’ego Westa, Kareema Abdul-Jabbara, Magica Johnsona, Shaquille’a O’Neala, Kobe’ego Bryanta, Anthony’ego Davisa i LeBrona Jamesa. Czy skusi się także, by pobłogosławić swoją obecnością erę Luki Doncicia?
Oby!
To naprawdę fenomen, że Jack nie nadawał się do gry w koszykówkę nawet na poziomie licealnym, ale i tak został legendą NBA.
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
***
ŹRÓDŁA:
- “Jack Nicholson. Biografia” – Marc Eliot
- “Jack’s Life: A Biography of Jack Nicholson” – Patrick McGilligan
- “Five Easy Decades: How Jack Nicholson Became the Biggest Movie Star in Modern Times” – Dennis McDougal
- “The Essential Jack Nicholson” – James L. Neibaur
- “Jack Nicholson’s Hall of Fame basketball life: Tales from courtside and beyond” – Doug Haller (The Athletic)
- “Easy rider: The Jack Nicholson interview” – “Irish Independent”
- “Great film, Jack, now let’s talk about you: Jack Nicholson” – Hunter Davies (“The Independent”)
- “Jack Nicholson: he’s as good as they get” – David Gritten (“The Telegraph”)
- “On His Own Terms” – Arthur Marx
- “Wolf, man, Jack” – Nancy Collins (“Vanity Fair”)
- “Jack Nicholson names the movie highlight of his life” – Calum Russell
fot. NewsPix.pl / WikiMedia